poniedziałek, 24 października 2016

Mózg Ad Libitum – improwizowana trzydniówka warszawska


Trybuna Muzyki Spontanicznej, gnana nieustannymi porywami szaleństwa, uciekła w kolejną muzyczną delegację! Tym razem celem jej podróżniczej pasji okazała się nasza rubaszna Stolica i aż dwie artystyczne okoliczności.

Pierwszą – drugie z cyklu spotkanie Super Sam +1, organizowane przez Mózg Powszechny, czyli warszawski oddział bydgoskiej korporacji artystycznej Mózg. Drugą – jedenasta edycja wyjątkowego festiwalu muzyki improwizowanej Ad Libitum, tym razem jedynie dwudniowa, ale za to piorunująca intensywnością muzycznych doznań.

Bez zbędnych ceregieli przenosimy się do enklawy warszawskiego Teatru Powszechnego, gdzie od jakiegoś już czasu rezyduje klub Mózg. Jest czwartek wieczór, jesteśmy gotowi na wszystko. Cykl spotkań improwizatorskich nazywa się Super Sam +1, a jego idea jest prosta jak konstrukcja cepa. Najpierw dwa występy solowe, potem duet. Z jednej strony uznany gość zagraniczny, z drugiej postać krajowa, bywa, że także uznana i ceniona. Tu, dziś, artystyczna konfrontacja Evana Parkera i Jerzego Mazzolla.  





Jerzy ubrany na żółto, z klarnetem basowym postawionym na skromnym postumencie. Gra zwinne palcówki. Niczym dostojny karabinier, chlaszcze manetki instrumentu z intensywnością znamionującą wysoki poziom autodeterminacji. Szuka brzmienia, okoliczności do sonorystycznej igraszki z samym sobą. Zamiast ustnika, wkłada gołą rurę do ..ust i zadziwia. Niczym romantyczny beduin wygrywa rytm i wije się jak wąż. Rozgadany muzycznie na wszystkie strony świata, na sam koniec, na małym klarnecie śpiewa pieśń żałobną i czeka, co wydarzy się dalej. Evan wyważony, precyzyjny i skupiony na swoim oddechu okrężnym. Nie idzie na całość, czeka na uspokojenie się wentylatora. Momenty popadania w genialną w jego wykonaniu, ekstatyczną przestrzeń sopranowego misterium, przeplata spokojnymi pasażami, cytując Monka, Dolphy’ego i Lacy’ego. Mniej jadowity niż onegdaj, ale może dzięki temu jeszcze piękniejszy w barwie i klimacie. A potem duetowy finał – Jerzy naprzemienne z klarnetem i klarnetem basowym, Evan wyłącznie na sopranie. Ich zgrabna, symultaniczna opowieść nie trwa długo. Grają jednym głosem, niemal jednym oddechem, jakby ich spotkanie – bezwzględnie pierwsze – wcale pierwszym nie było, jakby się znali od kołyski, dwa zwinne kocury z tej samej matki. Pięknie, wymownie, cieliście. Na bis urocza perełka – wyważona, nienatarczywa, delikatna, acz dosadna. Uciekamy w czarną noc wypełnieni chmielem i artystycznym spełnieniem.




Dzień drugi i trzeci mojej trzydniówki spędzam już w Centrum Sztuki Współczesnej Zamku Ujazdowskiego. Dwa wieczory, siedem koncertów i taka mnogość wrażeń, że jeszcze dziś, w kilkadziesiąt godzin po wybrzmieniu ostatniego występu, nie wiem, który z nich zagotował mi potylicę w stopniu najwyższym. Innymi słowy - doszczętnie zrył mi beret.



Może AMM? Niewątpliwie dla szaleńca zakochanego w idei tej muzyki, koncert Eddie Prevosta i Johna Tilbury’ego musiał być wydarzeń ekscytującym. I był, bez słowa zawahania. Fortepian, wielki bęben, takiż talerz, zawieszony na obszernym stojaku, smyczek i kilka instrumentów, wspomagających fizycznie wyobraźnię artysty. Niewymownie piękne jest TRWANIE tej muzyki. Artystyczny minimalizm wyniesiony do rangi ekscytującego wydarzenia. Ta muzyka płynie niczym okręt bezzałogowy po bezkresnych wodach niekończącego się oceanu. Brak zwrotów dramaturgicznych jedynie eskaluje genialność tej muzycznej narracji. Tilbury pieści każdy dźwięk, dobywa go czasami z wnętrza fortepianu, jest precyzyjny i konweniuje z wybrykami akustycznymi Prevosta w sposób ponadnormalny. Że zacytuję program festiwalu i słowa muzyków – my nie produkujemy nowych dźwięków, my tylko sprawdzamy, jak te, już istniejące, mogą ze sobą rezonować. Prevost traktuje każdy przedmiot smyczkiem, te jelitowe dłuto jest podstawowym narzędziem jego kreacji. Perkusjonalia w jego rękach stają się wielkim, brzmiącym na tysiąc sposobów, instrumentem strunowym. Dźwięki przypominające o podstawowych funkcjach perkusyjnych prędzej dotrą do nas od strony pianisty. Godzinne misterium, sześćdziesiąt minut rytuału ISTNIENIA dźwięku. Jedność, szczelność, transparentność, anarchistyczna wręcz bezkompromisowość przekazu. Gdy muzyka milknie, muzycy jakby zdziwieni tym faktem, lekko oszołomieni, wystawieni na ścianę oklasków, wstają spokojnie z miejsc (razem wszak mają już 154 lata…) i próbują łapać kontakt z realną rzeczywistością. Przed chwilą przebywali w artystycznym niebycie, magicznej chwili tworzenia. Po stronie z krzesełkami niektórym ten stan także się udzielił.




Może Phil Minton i Warsaw Improvisers Orchestra? Tu dramaturgia, zwroty akcji i kolektywny wrzący tygiel pomysłów był naszym permanentnym udziałem od pierwszej do ostatniej minuty koncertu. Na scenie kilkunastoosobowy kwiat polskiej młodzieży improwizującej, pod światłym przewodnictwem polskiego Brytyjczyka Raya Dickaty’ego i najważniejszy męski głos europejskiego free improvisation – Phil Minton. Zapachniało londyńskim Freedom Of The City na kilka kwadransów. A wydarzenia przebiegały mniej więcej tak: na początek w rolę organizatora przestrzeni dźwiękowej wcielił się Minton. Rwaną, ekspresyjną narracją zmieniał kierunki improwizacji i udział w niej poszczególnych muzyków, jakby chciał rozgrzać ich zmysły i wzniecić poziom kosmicznej wręcz koncentracji. Zamierzony efekt osiągnął prawie natychmiastowo. Szczególnie doceniał w tym procesie liczną sekcję wokalną WIO. Na wykonanie kolejnego fragmentu koncertu muzycy... porzucili swoje instrumenty i stanęli w rzędzie. A Minton, mając do dyspozycji kilkanaście młodych i silnych gardeł, zbudował z tego wokalne misterium. Muzycy podzieleni na mniejsze grupy (kryterium podziału stanowiła technika wokalna), co rusz skakali sobie do gardeł i zapełniali przestrzeń dźwiękową lawiną mikrokrzyków, sapnięć, westchnień i chrząknięć, nie brakowało także prób wydawania odgłosów na bardziej konwencjonalny sposób (śpiew!?!). Ten drapieżny chór uciekinierów z zakładu dla pozytywnie obłąkanych do czerwoności rozgrzał atmosferę po obu stronach sceny. Gdy muzycy wrócili do instrumentów, Minton przesiadł się na stanowisko z mikrofonem, a ster przejął Ray Dickaty. Płynnie, dyrygując całym ciałem, przeprowadził muzyków przez dalszą część koncertu. Muzycy złączeni pępowiną z eskalującym wielodźwięk dyrygentem, w watasze, głodni, nienasyceni, pełnokrwiści improwizatorzy w wolnym tańcu, tak pięknym, że aż bolało w trzewiach, udanie zwieńczyli dzień koncertowy festiwalu.




Może Charlotte Hug i Lucas Niggli? Tuż przed epopeją WIO, sceną zawładnął szwajcarski duet. Altowiolinistka, wokalistka vs. perkusista i perkusjonalista z rozbudowanym arsenałem zabawek do wydawania dźwięków bitych i szarpanych. Być może postać Charlotte nie jest centralną na europejskiej scenie free improv, ale znajdźcie w ostatnich latach jakąkolwiek płytę Emanem Records ze skrzypcami, na której nie grałaby właśnie Hug. Lucasa też lubimy i cenimy, a na tym festiwalu grał choćby rok temu w bandzie Barry’ego Guya. Trzy kwadranse ich konwulsyjnego występu potwierdziły w pełni to, czego mogliśmy się spodziewać. Ów brak zaskoczenia nie stanowi wszakże jakiegokolwiek zarzutu – wręcz przeciwnie, duetowe, szwajcarskie popisy trzymały klasę tej edycji AL. Ekspresja obu muzyków, dynamika ich improwizacji, świetna komunikacja nie pozwalały umknąć naszej widzowskiej koncentracji choćby na ułamek sekundy. Ostre pazury i lśniące muskuły. Temperament Charlotte co chwilę wzniecał pożary, a Lucas nawet nie próbował ich gasić i sam jeszcze dorzucał do ognia. Niektóre fragmenty byłoby wręcz genialne, gdyby Niggli używał od czasu do czasu zmysłu zaniechania. Muzycy w wyjątkowo uroczy sposób potrafili kończyć każdy fragment improwizacji, co przy poziomie emocji tego występu, nie było zadaniem prostym. Nadprodukcja kokieterii Charlotte i widowiskowości Lucasa (innym słowy, bywało, że altowiolinistkę nieco zagłuszał), być może stanowić mogłaby powód do lekkich dąsów recenzenta, ale chemia całości (wynikająca także z fantastycznego brzmienia instrumentów) spowodowała, iż stawiam koncert szwajcarskiego duetu na piedestale nie niższym niż dwa wcześniej omówione występy.




Może Joëlle Leandre i Bogdan Mizerski? Na scenie dwa potężne kontrabasy, a my czuliśmy się na tym występie, niczym polne koniki na lekko zroszonej łące. Francuska mistrzyni improwizacji we wczesno wieczornej pogawędce z polskim improwizatorem, z którym do tej pory nie miałem okazji się zetknąć (jeśli powinienem, to chętnie posypię głowę popiołem!). Muzycy operowali głównie smykiem, świetnie się ze sobą komunikowali (choć jak mówią dobrze poinformowani, grali ze sobą po raz pierwszy) i delikatnie unosili się nad powierzchnią sceny. Ten niespodziewany efekt osiągali dzięki miękkiej i stosunkowo spokojnej narracji, a także dzięki silnie empatycznej, wzajemnej relacji (słuchali się jak dwa koty na kradzieży!). Energia i humor. Konwulsyjna, piękna drapieżność brzmienia. Rubaszne czapki na głowach i kpiny z francuskości w werbalnych igraszkach Leandre. Ten krótki (w każdym razie minął momentalnie) duet kontrabasowy wyniósł wszakże nasze emocje na nieistniejące drugie piętro budynku Laboratorium.




Może Saadet Turkoz i Zlatko Kaucić? To być może była największa zagadka tego festiwalu. Kaucić ma oczywiście swoją niezaprzeczalną renomę i przynajmniej dwie świetne płyty w katalogu rodzimego Not Two, ale już osoba tureckiej (bardzo wschodnio tureckiej) wokalistki, to karta w tej części improwizowanego świata raczej nie odkryta. Tym większa była zatem nasza oczywista radość słuchania tego koncertu od pierwszej do ostatniej minuty. Eksplozja wyobraźni, talentu i odczuwania kontekstu dramaturgicznego improwizacji stała się udziałem każdego z muzyków. Zlatko improwizował każdym przedmiotem, jaki napotkał na swojej drodze (był drukowany program festiwalu, była woda przelewana z butelki do miski i chlapanie nią po zestawie perkusyjnym). Saadet, choć używała tylko głosu (nie potrzebowała sekwensera!) w ten wielodźwięk perkusjonalny wpisywała się niezmiernie bogatym arsenałem wokalnych środków wyrazu. Choć skala jej głosu nie stanowiła jakiegoś wyjątkowego atutu, to pomysł, wspomniana artystyczna wyobraźnia, wreszcie istotnie teatralne i ekspresyjne zachowanie na scenie, sprawiały, iż dla Kaucicia była tego dnia partnerem wręcz idealnym. A przy okazji trudno było od niej oderwać wzrok.




Z pewnością jednak w stan upojenia artystycznego nie wprowadziły mnie pozostałe dwa koncerty festiwalu. Mógłbym oczywiście popaść w wielosłów i szczegółowo uzasadnić mój, oczywisty w tym wypadku, brak entuzjazmu, ale myślę, że szkoda zarówno czasu mojego, jak i Waszego, na ten proceder. Zatem tylko jedno, dwa słowa o każdym z nich. Występ wokalno-perkusyjny Elmy i Bartłomieja Olesia dobrze podsumowuje rzeczownik pretensjonalność, zaś występ (w tymże samym zestawie instrumentalnym) Jorgosa Skoliasa (ojca) i Antonisa Skoliasa (syna), dwa inne, skromne rzeczowniki – megalomania i nepotyzm.

Za rok rzecz jasna melduję się tu ponownie, z otwartą głową na wiele kolejnych sonicznych szaleństw. Przy okazji - pomysł ze smacznym domowym winem i nieoczywistym ciastem równie udany, jak cała impreza.


A wcześniej, jeszcze tej jesieni, jeśli historia teraźniejszości pozwoli, w warszawskim Mózgu solowe duety z udziałem m.in. Sylvie Courvoisier, Barry’ego Guya i Toshinori Kondo. Wielkie wydarzenia przed nami!


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz